Przyziemny Ikar III Maciej Zbigniew Świątek...
Maciej Zbigniew Świątek
Sarajewo
Pod koniec dwudziestego wieku,
w pewnym kurorcie nad adriatykiem,
mieszkańcy grzeją dłonie oddechem
lub przywiezionym z Polski piecykiem.
Dzieci jeździły na sankach,dla rozrywki,
rozerwał je granat obcego tatusia,
na targu było mięso armatnie;z przeciwka
strzelił właśnie ktoś,kto widać musiał.
W tym mieście była kiedyś olimpiada,
zabili jakiegoś arcyksięcia,
może tam jest właśnie pępek świata?
Na pewno tam nie ma serca.
Wielu moich znajomych jeździło tam na wczasy,
opowiadają dziś o tym z przejęciem,
ja jakoś nie miałem czasu,
ale pokazywali mi zdjęcia.
Myślę o tych dzieciach i jatkach na bazarze,
widzę w telewizji polityków,armaty i hełmy,
i słyszę jak walą w z hukiem w kalendarze
salwy śmiechu i rozpaczy bębny.
Samo życie
Tego dnia na bazarze było ludzkie mięso,
trochę wcześniej strzelali do sanek,
mówić chyba trzeba o tym po serbsku,
to znaczy wygarnąć działem.
Dziwny język,taki hałaśliwy,
jak w nim komuś powiedzieć - kocham?
A przecież tam tylu jest prawdziwych
mężczyzn,co znają to słowo.
Taty nie ma w domu,poszedł z kolegami
na wojnę,biega z karabinem,
w telewizji go wczoraj pokazali
jak zakładał nowy magazynek.
Wróci jak amunicja się skończy,
pójdziecie razem do kina,
a potem może na wojnę?
Ja będę się za was modliła.
Serbskie wesołe miasteczko
Jest takie wesołe miasteczko dla tatusiów,
gdzie można sobie postrzelać do ludzi,
i w chowanego się bawić,kto skusi...
szkoda gadać,nikt tam się nie nudzi.
Jest tam dużo żelaza i hałasu,
fajerwerki i ognie niesztuczne,
tam się można zabawić do płaczu,
rozrywkowo,z fantazją i hucznie.
Tam obejrzeć można dziwolągi,
takie stwory bez rączek i nóżek,
lub pojeździć sobie na czołgu
jak na jednej z najlepszych karuzel.
Beczka śmiechu i gabinet grozy,
i na każdym dachu strzelnica,
i zimowo-letnie obozy,
szkoda tylko,że coraz mniej życia.
Sen życiem
Tak śniłem jak u Calderona,
czy był to sen?Czy jednak jawa?
Miałem w ramionach twe ramiona,
ust twoich czułem czerwień krwawą.
Myślałem wstyd i prawdę świtu,
wszystko,co mogło się prztrafić,
jak nazwać ten byt wśród niebytu?
Jak dotykalność jego zbawić?
Sen,co się staje ciałem sennym,
uległym ciepłem tej tęsknoty,
która się dniem.aż tak przepełni,
że starczy na bezsenne noce?
Wiem przecież,jesteś tym pragnieniem,
którego się najbardziej boję,
sen się na jawie kładzie cieniem,
przed słońcem w tym się cieniu chronię.
Syzyf
Senna i nocna jest ta pustka,
niewypełniona,aż po brzegi,
przejść muszę przez nią,aż do jutra,
jak przez północny martwy biegun.
W cieniu polarnych gwiazd i chłodzie
gór szklanych w złe zaklętych oczy
jakoś do siebie znów dochodzę,
by słońca kamień złoty toczyć.
Z mozołem ramion naprężonych
spotkam się znowu tak codziennie,
dotknięciem szorstkim twardej dłoni,
ciężarem myśli w sens brzemiennej.
Gdy znów wieczorem spadam w nicość,
studnię głęboką zapomnienia,
nieśmiało skarżę się księżycom
snem,tak podobnym do kamienia.
Marzyciel
Na skale ciepłej,wilgotnej od potu
szukam stopni mocnych i chwytów żelaznych,
patrzę w oczy z bliska leniwym obłokom
i wiem,że nad nimi są już tylko gwiazdy.
Żegna mnie dolina łzami pięciu stawów,
rozpaczą kaskady spadającej w przepaść,
wiedząc,że nie wrócę nigdy do niej na dół,
że tylko wspomnienie mogę jej obiecać.
Trzymając w ramionach górę rozpaloną
znikam w jej objęciach na wieki kamienne,
ostatni z rycerzy śpiących rozbudzony,
ostatni z obłędnych dotknięty obłędem.
Duch mój przebił niebo na Mont Blanku szczycie
i szybuje wyżej niż słońce Ikara,
a Bóg rzekł aniołom - popatrzcie,marzyciel,
gdybyż i w was była choć tak mała wiara.
Ikar
Już tylko słońce mi zostało,
już tylko słońce,
nawet,gdy grzeszę wielką wiarą,
lecąc nad ojcem.
Tu w złotym kręgu rozpalonym
gorączką lotu,
widziałem oczy przebudzonych
dawno proroków.
Widziałem Boga twarz nieruchomą
miłością lśniącą,
i myśli zmarszczkę żłobiącą czoło
dłutem płonącym.
Dla was,tam w dole,tylko upadłym
jestem Ikarem,
ale ja przecież poznałem prawdę,
miłość i wiarę.
Być i nie być
Gdy bezsilnie z murów wysokiego zamku
patrzymy,książę,na duchy przodków naszych smętne,
być i nie być zarówno trudno wśród krużganków,
być i nie być zarówno trudno i niepięknie.
Kiedy w oczy patrzymy Ofeliom niewinnym
kuszą nas klasztory czarne od rozpaczy,
być i nie być zarówno jest czymkolwiek innym
niż tylko klasztorem sobie wytłumaczyć.
Nic się nie zmieniło w Danii czy gdziekolwiek,
głupcy,urzędnicy,tyrani,ciemiężcy,
być i nie być zarówno mało i pokornie,
bytu i niebytu jednobrzmiące sensy.
W końcu zawsze przyjdą żelazne Norwegi,
zawsze tren Fortynbras nad nami zaśpiewa,
zawsze równie trudno będzie być i nie być,
zawsze równie trudno i bać się i nie bać.
Prawda na dziś
Co by było gdybyś była prawdą?
Czy byś spowszedniała jak spłowiałe niebo?
Nie widziałem ciebie tak dawno,tak dawno,
że przypomnieć nie umiem już sobie niczego.
Wypiękniałaś we śnie tymi tęsknotami,
których mleko przywraca młodość i nadzieję,
a ciała obraca w mgliste ideały,
które odlatują wysoko nad ziemię.
Kiedyś tak realna,dziś nierzeczywista,
nie wiem jaka jesteś tam gdzie jesteś teraz
i co bym powiedział gdybyś nagle przyszła
może zbyt prawdziwa i naga,i szczera?
Zapatrzony w przeszłość coraz odleglejszą
widzę czasu krople na szybie okiennej,
patrzę w smutne oczy niewesołym wierszom,
pytam ile jeszcze jest dziś ciebie we mnie?
Liryka
Liryzm ma w sobie łagodność wybaczeń,
miękkość patrzenia na ostre przedmioty,
jest tym dywanem,który przed pałacem
paź rozpościera pantofelkom złotym.
Kiedy przechodzisz po wierszach puszystych
w pokoje jasne i ciszę zadumy,
twój sen się zdaje,aż tak rzeczywisty,
jakby poety głos jeszcze nie umilkł.
Pod progiem czeka na uśmiech poranny,
schylony trawą świerszcz z piosenką nową,
taką daleką od świętej hosanny
i taką bliską zrozumiałym słowom.
W porozumieniu muz ze śpiewakami
jest cząstka prawdy głębszej niż pozory,
jest tajemnicą tej zmowy aksamit
pełną zdumienie budzącej pokory.
Wielkanoc
Zmęczenie leżało na ziemi strudzonej,
wieczny odpoczynek racz mu dać Panie,
na poorane myśleniem skronie
załóż ciernistą koronę.
Leciały wrony pełne złych przeczuć,
czarne jak krople mroku,
szumiał ich skrzydeł przebrzmiały wieczór
i cisza,i święty spokój.
Pełne pędraków rozmiękły pola,
zmęczenie zeszło do grobu,
wniebowstąpiła ostra topola
strzelistym krzykiem porodu.
Na ręce wzięła dziecko maleńkie
wieśniaczka pachnąca mlekiem
i zanuciła ptasią piosenkę,
że Bóg znów stał się człowiekiem.
Prawda
Okrucieństwo prawdy polega na prawdziwości,
na bezsilności wobec tego,co jest,
na tej bezwzlędnej,bluźnierczej nagości,
której pod wodą nie ukryje chrzest.
Wygnani w prawdę ciernistego krzaku
stawiamy stopę na lądzie nieznanym
i gorącymi śladami stygmatów
idziemy dalej i dalej,i dalej.
Nic nie ma nad to bardziej prawdziwego,
ta ziemia boli jak umie najszczerzej,
patrząc w wysokie ponad głową niebo,
mogę powiedzieć to tylko,że wierzę.
Skazany prawdy odwiecznym wyrokiem
i przez tę samą prawdę odkupiony,
patrzę jej w oczy ciemne i głębokie,
tak bardzo,bardzo podobne do twoich.
Cisi
Pokryci ciszą,do której plecami
czas się odwrócił odchodząc w niepamięć,
jesteśmy nadal ci sami i sami,
jak wówczas kiedy nas głośno krzyczano.
Niezmienni trwamy w uporze kamiennym,
w szarości bruku i bieli marmuru,
ślepi i głusi,i zawsze bezczelni
w swej prawdziwości znudzonej do bólu.
Opoki wieczne,deptane przez tłumy,
napiętnowane żelazem i solą,
pokory pełne,bez blasku tej dumy,
co niepotrzebny naszym aureolom.
Na prostych ścieżkach porosłych trawami,
stopy nie czują trudu wędrowania,
milkną ich kroki w niebieskiej oddali,
źdźbło się przechodniom bez ujmy odkłania.
Poeta
Jestem w tym świecie dziwnym też dziwny,
jakby nie było zawsze jest zdziwienie,
w ramionach swoich jak skrzydła naiwnych
unoszę różę w błękitu płomienie.
I wschodzi słońce zdumione i dumne,
ponad ptakami tak wiele jest miejsca,
i jest tu cicho,jasno i bezchmurnie,
cóż więcej jeszcze potrzeba do szczęścia?
Budzi mnie ziemi krągłość jabłkowita,
maj biały sadów jak rajskie okruchy,
i tajemnica jeszcze nie odkryta,
dnia,co jak pisklę okrywa się puchem.
W oczach otwartych jak okno weneckie
powietrza czuję przezroczystą świeżość
i znowu jestem zdziwionym tym dzieckiem,
któremu ludzie dorośli nie wierzą.
Prorok
Odepchnięty od wszystkich miejsc i ust co ciepłem
otulały słowa nagie i prawdziwe,
szukam choćby ciszy, by umknąć przed piekłem
jazgotu okiennic zamkniętych gorliwie.
Szukam takiej pustki, której nie wypełnią
zgrzytliwe zawiasy bram zatrzaskiwanych
i klucze dzwoniące niewoli inferno
pod obojętnymi na pukanie drzwiami.
Nicości, do której nie zajrzą judasze
zazdrosnym spojrzeniem skrywanym w obłudzie
i uśmiechach szczelnych jak węże, co w czasie
ślizgają się ludzkim nieludzko jak ludzie.
Tam odpocznę senny, zmniejszony do kropli
deszczu, co jest płaszczem każdego wygnania
i sobą do szpiku nadziei przemoknę
na tę odrobinę złudną zmartwychwstania.
Sny conocne
Tylko trochę bardziej zapomniany
od poetów,których nikt nie czyta,
śnię się sobie samemu nocami,
nie pamiętam,co śniłem gdy świta.
Nie są chyba to sny prorocze,
ani takie do których się wraca,
lecz starczają,by wędrować przez noce,
i o świcie się budzić bez kaca.
Ot,niewielkie senne marzenia,
trochę z dziecka,trochę z dzisiejszości,
tej tęsknoty za tym czego nie ma,
nieco westchnień z podświadomości.
Zwykłe sny,zwykłego człowieka,
co nie ujrzą dziennego światła
i na zawsze w zamkniętych powiekach
pozostaną jak ptaki w klatkach.
Nieletnia letnia muza
Wypełnione słońcem kwiaty lata,
nad którymi ciepłe zamyślenie,
w wianki marzeń potrafią się splatać,
zapuszczając w skronie korzenie.
Wolne łąki swobodnym stopom
dają wiatru i nadziei lekkość,
i myśliwi ich nie wytropią,
psom zostanie bezsilna wściekłość.
Tak ubrany w gorącość lipca
idę,satyr snem odurzony,
a tuż za mną odwaga paniczna
jak bachantka z końskim ogonem.
Ta nieletnia,mityczna muza
wprost z zimowej wyjęta czytanki,
stopy bose w trawie zanurza
i za uchem plecie mi wianki.
Zmienia się miasto
Zmienia się miasto, czasu gołębie
na bruk rzucają cienie wciąż dłuższe,
mgłą powleczone szyby okienne
patrzą z wzajemną miłością luster.
Przystanie czasem ciężkim pomnikiem
przechodzień bardziej niż inni szary
jak głaz milowy, ryjąc w chodniku
bruzdy na ludzkiej, znużonej fali.
Ponad dachami niebo odległe
nie zauważa szczegółów ulic,
po których dziecko niesforne biegnie
gubiąc się w myślach skłębionych tłumu.
Na rozpędzonych jezdniach marzenia
drżą jak staruszki przed krokiem w ciemność,
zmienia się miasto, codziennie zmienia
w tę tajemnicę znaną gołębiom.
Papierowe ptaki
Byliśmy jak papierowe ptaki
na wiatr rzucone ręką dziecka,
poniósł nas w górę sen skrzydlaty
na chwilę, która była wieczna.
To coś, co już się nie przydarzy,
jak nie uwierzą, że już było,
pod niebem ptaki naszych marzeń
tak nierealne jak ta miłość.
Błysnęło słońce na tej kartce,
a potem deszcz rozmoczył pióra,
odleciał gołąb siwym starcem
jak już niemodna dziś lektura.
A ty jak wiersz nieprzeczytany
unosisz jeszcze się w powietrzu
drobnymi złudzeń literami,
pomiędzy kropelkami deszczu.
Poeci nocni stróże
W tym kraju poeci są nocnymi stróżami,
pilnują marzeń,które rwą się na łańcuchach,
na spacery chodzą z uległymi psami,
nawykłymi wierszy jak rozkazów słuchać.
Łagodne to warty,przed nimi złodzieje
nie drżą z trwogi,która pęta serca bicie,
lecz do drzwi pukają pełni onieśmieleń,
kradnąc tylko tyle,co starczy na życie.
Swobodnie więc miłość wkrada się do domów,
u wezgłowi siada śpiących nieznajomych,
bez siekier,wytrychów i żelaznych łomów
pocałunków żyje smakiem ukradzionych.
Sędziowie wyroków nie ferują twardych,
chociaż sprawiedliwość jest jak wszędzie ślepa,
a więzienia świecą pustkami pogardy,
którą przed wiekami już strącono w przepaść.
Imieniny Beatrycze
Na imieninach u Beatrycze były rajskie ptaki i dziewczęta,
które śnili poeci dawno umarli z miłości.
Laura i Izolda, Lotta i Dulcynea, i wiele innych,
często nienazwanych nawet szeptem.
Nie jedzono tam krwistych befsztyków ani tortów lukrowanych spojrzeń,
nie tańczono eleganckich menuetów, serenady, sonety i barkarole
zostały za drzwiami jak wierne psy, czekając choćby na kość,
milczały zapatrzone w księżyce takie same jak niegdyś.
Przez dziurkę od klucza niepoprawny Amor podglądał samotność wdów;
w ciszy więdły płatki róż tak dawno rzuconych pod stopy,
przepływały łzy, przesypywał popiół pergaminów spalonych zbyt
gorącymi słowami, rozbrzmiewało współczucie opuszczonych serc.
Kiedy skończyło się przyjęcie, świt wstał tak zwyczajny jak zawsze,
w dotykalnej pustce Beatrycze przygotowała śniadanie dzieciom,
Dulcynea miała do uprania całą górę brudnej bielizny,
i tylko ptaki śpiewały wciąż tę samą, codziennie nową piosenkę.
Po roku bez Beatrycze
Moja tęsknota za Beatrycze właśnie skończyła okrągły rok,
okrągły jak nie mające początku i końca koło,
stanąłem znowu w miejscu,w tym samym miejscu,w którym
wiatr rozwiewał pamięć jak zeszłoroczne ślady stóp.
Moja Beatrycze jest dziś tak przezroczysta jak szklana kula,
w której bardzo wyraźnie nie widać przyszłości,
moja tęsknota jak przystało na jednoroczne dziecko
gaworzy,niepewnie drepce i coraz mocniej obejmuje za szyję.
Będzie piękną dziewczyną o długich nogach,jasnych włosach,
przekornych oczach,niejeden poeta straci dla niej głowę.
W cieple lipcowego poranka nie jestem więc sam,
tak jak nie byłem sam przed rokiem.
Wyruszam w kolejny rejs dookoła niemającego końca świata,
a kiedy znowu tu powrócę spojrzę na o rok starsze słońce
i chociaż będzie ono odrobinę chłodniejsze niż dziś,
nie zauważę tego tak jak nie zobaczę swojej Beatrycze.
Zwyczajny
Roztapiały się moje marzenia w pustkę dnia codziennego,
rozbierałem się z poezji do snu każdej nocy,
z naiwnym zaufaniem w oczy patrzyłem niebu,
mój los wraz z ziemi losem wokół słońca się toczył.
Posłuszny prawu,wiarom,miłości,która boli,
myślałem - tak być musi - wliczałem bunt w reguły,
poddając się tej jednej mającej racje woli,
nie dbałem o mające zbyt błahy sens szczegóły.
Tak wielu było innych podobnych,takich samych,
że w luster gabinecie wciąż jedną twarz widziałem,
i obraz jeden tylko niezmiennie czarnobiały,
z wiecznie i monotonnie mierzącym czas zegarem.
Więc żyłem,zadziwiony pięknem,którego nie znam,
ciesząc się jak goniący wiatru tchnienie szaleniec,
zwyczajność to jest może coś więcej niż poezja,
bo wiedzie przez niepamięć najprościej w zapomnienie.
Człowiek o szarej,cholernie zmęczonej twarzy
Człowiek o szarej,cholernie zmęczonej twarzy
w każdym lustrze powszednim staje mi przed oczami,
widać zmarszczki,którymi spłynęły krople marzeń
w nieznane i niezbadane tajemne oceany.
Patrzymy tak na siebie pełni niezrozumienia,
brakiem współczucia po brzegi nadziei wypełnieni,
bo tli się gdzieś w nas obu jedyna ta nadzieja,
że to co się zmieniło jeszcze się nieraz zmieni.
W naszej przyjaźni często,zbyt często,wymuszonej,
jest trochę życzliwości ludzkiej i niekłamanej,
nikle i poprzez cienie uśmiecham się więc do niej
i widzę w tamtej twarzy skrzywienie takie same.
Skazani na samotność,na siebie i na życie
jesteśmy,upewniamy siebie o tym codziennie,
idei jakiejś większej mglistym,słabym odbiciem,
której szukamy w sobie uparcie i daremnie.